Abp Marek Jędraszewski
metropolita krakowski
Drodzy memu sercu Siostry i Bracia!
Dzisiejsze czytanie z Księgi Kronik wprowadza nas w wydarzenie, które miało miejsce mniej więcej trzy tysiące lat temu. Oto król Dawid przynosi Arkę przymierza z Szilo do Jerozolimy, a dokładniej do tej części miasta, która zwie się miastem Dawidowym, na górę Syjon (por. 1 Krn 15). Arka przymierza została zbudowana na rozkaz samego Boga. Kiedy izraelici opuścili Egipt – dom niewoli i rozpoczęli wędrówkę do Ziemi Obiecanej – ziemi wolności, znaleźli się na pustyni, u stóp góry Synaj. Tam właśnie Mojżesz otrzymał zapisany ręką Bożą Dekalog – Dziesięć Przykazań stanowiących szczególne prawo, które stało się jakby konstytucją tworzącego się wówczas narodu izraelskiego, a jednocześnie znakiem przymierza, szczególnej bliskości między Bogiem a ludźmi. Bóg powiedział do Mojżesza, a poprzez niego do Izraelitów: jeśli będziecie wierni tym zapisom na dwóch kamiennych tablicach, jeżeli będziecie przestrzegali Dekalogu, ja będę z wami, obdarzę was błogosławieństwem i poprzez to także wy staniecie się błogosławieństwem dla wszystkich narodów świata. I szli Izraelici przez czterdzieści lat, kierowani Bożym obłokiem w ciągu dnia i szczególnym znakiem ognia w ciągu nocy (por. Wj 13, 21-22). Szli do Ziemi Obiecanej, a pośród nich była, niesiona przez lewitów, Arka, w której znajdowały się owe dwie zapisane palcem Bożym kamienne tablice z Dekalogiem. Tradycja mówiła, że w Arce przechowywane były także laska Aarona, która zamieniła się w węża wtedy, kiedy w imieniu Boga domagał się od Faraona wypuszczenia wszystkich Izraelitów z Egiptu, domu niewoli (Wj 7, 10-13), a później cudownie zakwitła (Lb 17, 16-26) i naczynie z manną – pokarmem, który Bóg dawał swojemu ludowi zmierzającemu ku Ziemi Obiecanej. Najświętsze znaki bliskości Boga wobec tego ludu, a jednocześnie nieustanne przypomnienie, na czym ma polegać posłuszeństwo ludu izraelskiego, by mógł zasługiwać na szczególne Boże błogosławieństwo.
Pobożność chrześcijańska obraz Arki Przymierza złączyła z osobą Najświętszej Maryi Panny. Słyszeliśmy przed chwilą we fragmencie Ewangelii św. Łukasza: oto Maryja, w której poczęło się nowe Życie – Życie Syna Bożego (por. Łk 1, 26-38). Wypowiadając swe fiat wobec woli Bożej zwiastowanej Jej przez Archanioła Gabriela, stała się – jak modlimy się w litanii loretańskiej – Domem złotym, Arką przymierza, w której zawarte są najbardziej znaczące znaki miłości Boga do swego ludu. To już nie kamienne tablice, to już nie czysto materialne znaki tego, że Bóg jest ze swoim ludem, ale to sam Boży Syn, który jest w Niej. Maryja, tak niebywale przez Boga wyniesiona i kryjąca w sobie niezwykłą Tajemnicę, biegnie na spotkanie swojej krewnej, Elżbiety, która mimo swego podeszłego wieku, także dzięki Bożej interwencji, staje się matką. Słyszeliśmy, co znaczyło przybycie Maryi: wielką radość – wielką radość, która ogarnęła nie tylko samą Elżbietę, ale także znajdujące się w jej łonie dziecko, Jana Chrzciciela. Z tej radości płyną słowa błogosławieństwa, które Elżbieta kieruje do Maryi: błogosławionaś, błogosławionaś, boś uwierzyła, że stanie się to, o czym mówił Anioł (por. Łk 1, 39-45). Na koniec słyszymy śpiew uwielbienia, Magnificat Najświętszej Dziewicy: Wielbi dusza moja Pana, bo wejrzał na moją uniżoność, wszystkie narody będą mnie sławić, bo niosąc w sobie Chrystusa, niosę światu radość i błogosławieństwo (por. Łk 1 46-56). Oto jakże głęboki i piękny obraz nowej Arki Przymierza – jest nią Maryja, która stała się Matką Syna Ojca przedwiecznego.
Drodzy Siostry i Bracia!
Maryja niesie światu Bożego Syna. Od dwóch tysięcy lat niesie światu radość i nadzieję, poczucie tego, że jest z nami Bóg, który w Swym Synu tak bardzo się uniżył, że stał się człowiekiem, jednym z nas, podobnym do nas we wszystkim, za wyjątkiem grzechu (por. Hbr 4, 15). W tę wielką historię obecności Maryi pośród swego ludu wpisuje się obraz Matki Bożej Myślenickiej, jakże pięknie nazywaną Eleusą Beskidzką, czyli tą, która współczuje swojemu ludowi, która współczuje swojemu ludowi tutaj, na myślenickiej ziemi, u drzwi Beskidów i dalej Tatr. Wędruje ze swoim ludem w tym niezwykłym obrazie, o którym tradycja mówi, że namalowany w XVI wieku należał najpierw do Papieża Sykstusa V. Po jakimś czasie staje się własnością księcia Jerzego Zbaraskiego i wędruje do dalekiego kraju – do Polski. Na początku wieku XVII, dokładnie w 1634 roku, obraz staje się własnością urzędnika królewskiego Marcina Grabysza i dzięki niemu przyniesiony do Myślenic. Maryja doznaje na tym miejscu głębokiej czci wiernych, staje się ich Panią, do której przybywają pielgrzymi z bliższych i dalszych okolic. Wszyscy oni, począwszy od Marcina Grabysza, otrzymują obfite łaski, także cudownego uzdrowienia z chorób. Niepokalana Dziewica i Matka jest blisko swojego ludu, bo wszystkie sprawy jej Syna, są Jej sprawami, a sprawy Jej Syna to zbawienia całego świata. Dlatego tak bliski jest Jej los ludzi. Pragnie, każdy dzięki łasce przebaczenia i pojednania na nowo mógł doświadczać radości bycia dzieckiem Bożym. To wszystko staje się tutaj, w Myślenicach, niemal codzienną rzeczywistością, z każdym rokiem coraz więcej napływa tutaj pielgrzymów i coraz więcej pobożnych ludzi klęka przed kamieniem, który zwany jest Stopką Najświętszej Maryi Panny. Tam można też wyczytać, jakże wspaniałe i przejmujące wezwanie: Chwyćmy się śladów Maryi, podpisane – grzesznicy. Potrzebujemy Jej obecności, potrzebujemy wejść w Jej świat, na Jej drogę życia, bo konieczną rzeczą jest, abyśmy postępowali taką drogą, jaką szła Ona, byśmy mogli odczuć jakże błogosławioną obecność jej Syna, który mówi nam, grzesznym ludziom – Pokój tobie! Nie grzesz więcej! Ciesz się radością Bożego dziecka! Idź za Mną dźwigając swój krzyż, by dojść do Domu Ojca bogatego w miłosierdzie. Dokładnie czterdzieści dziewięć lat temu, także 24 sierpnia, ówczesny Arcybiskup Krakowski Kardynał Karol Wojtyła mówił tutaj: „Przez tę również koronację, jak przez wiele innych koronacji Matki Bożej, cały nasz naród na wszystkich miejscach dziękuje Matce Bożej za Jej tysiącletnie pielgrzymowanie z nami. Razem z nami szłaś, byłaś ukryta, byłaś dyskretna, wielu o Tobie nie wiedziało, ale przecież wiedzieliśmy i czuliśmy, że idziesz z nami”. Wiedzieliśmy i czuliśmy, że idziesz z nami i dlatego my od wieków chcieliśmy iść z Tobą, z Tobą która dajesz nam Bożego Syna, z Tobą, która jesteś pewną przewodniczką do nieba.
Drodzy Siostry i Bracia!
Czterdzieści dziewięć lat temu Mszę św. koronacyjną celebrował ówczesny Metropolita Poznański, Ksiądz Arcybiskup Antoni Baraniak. Można zapytać, dlaczego Kardynał Wojtyła właśnie jego zaprosił – z dalekiego Poznania, z odległej Wielkopolski – aby przewodniczył myślenickim uroczystościom. Jestem głęboko przekonany, że wynikało to z ogromnego szacunku, jakim Kardynał Wojtyła otaczał Arcybiskupa Baraniaka. Historia jego życia była mało znana, ale przecież decydująca dla dziejów Kościoła w Polsce najnowszych czasów. Decydująca, bo wokół osoby tego bardzo skromnego człowiek, kapłana i biskupa o niepozornej sylwetce, skupiła się cała złość ówczesnego świata i ogromne usiłowanie, aby po odpowiedniej – przepraszam za słowo, ale tak wtedy mówiono – „obróbce”, uczynić z niego głównego świadka w procesie przeciwko Kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Kardynał został aresztowany w nocy z 25 na 26 września 1953 roku, tej samej nocy razem z nim został aresztowany biskup Antoni Baraniak, który wtedy był biskupem sufraganem gnieźnieńskim, a jednocześnie dyrektorem Sekretariatu Prymasa Polski. Postać cicha, niezwykły świadek tego wszystkiego, co działo się w Kościele w Polsce, jeszcze od czasów przedwojennych, dokładnie od 1933 roku, kiedy on – młody ksiądz, podwójny doktor rzymski został powołany przez Kardynała Augusta Hlonda na jego osobistego sekretarza. Towarzyszył Prymasowi podczas wielkich uroczystości Kościoła w Polsce, zwłaszcza świętowanych w Poznaniu – Kongresie Eucharystycznym i Kongresie Chrystusa Króla, który skupił najwybitniejsze postaci Kościołów Europy tamtych czasów, ale też w poniewierce czasu II wojny światowej, najpierw w Rzymie, a później, od 1940 roku, we Francji, w Lourdes. W lutym 1944 roku Kardynał Hlond został aresztowany przez Gestapo i uwięziony w Paryżu, a następnie internowany najpierw na terenie Francji, a potem Niemiec. Towarzyszył mu w tym czasie ksiądz Bolesław Filipiak, a z ksiądz Antoni Baraniak, pozostając we Francji, nadal pracował potajemnie na rzecz Polski. Wszyscy spotkali się ponownie po zakończeniu działań wojennych w 1945 roku w Rzymie. Kardynał Hlond, który pragnął jak najszybciej powrócić do ojczyzny, uzyskał nadzwyczajne uprawnienia, które pozwalały mu kierować Kościołem w Polsce w zupełnie nowej i niezwykle trudnej sytuacji – nastąpiła zmiana granic, a kraj znajdował się we władzy komunistów. Doszło do ogromnej migracji ludzkiej, odejścia Niemców z części zachodniej, a na ich miejsce przybycia Polaków żyjących dotąd na Kresach Wschodnich. To wszystko wymagało śmiałości myślenia i odpowiedzialności za tworzenie zupełnie nowych struktur Kościoła – polskiego Kościoła, dla Polaków, którzy znaleźli się w nowej sytuacji, podnoszenia Polski i Kościoła w Polsce z ruin II wojny światowej i to wobec nadchodzącej epoki stalinowskiej. Dnia 22 października 1948 roku, zupełnie nieoczekiwanie – na skutek komplikacji po prostym zabiegu operacyjnym, co do dzisiaj budzi uzasadnione pytania i wątpliwości – umiera Kardynał August Hlond. Na łożu śmierci zleca swojemu sekretarzowi, księdzu Antoniemu Baraniakowi, aby znanymi sobie kanałami, przekazał do Watykanu prośbę, by jego następcą został dopiero co wyświęcony, nikomu nieznany biskup lubelski Stefan Wyszyński. Ksiądz Antoni Baraniak powierzona mu misje wypełnił. Stąd niewiele po śmierci i pogrzebie Kardynała Hlonda, zgodnie z jego życzeniem Papież Pius XII mianował na stolicę w Warszawie i Gnieźnie biskupa Stefana Wyszyńskiego. Zaczęły się czasy stalinowskie, ich szczytem było uwięzienie Prymasa i także jego wiernego współpracownika, który w międzyczasie został podniesiony do godności biskupa pomocniczego gnieźnieńskiego – Antoniego Baraniaka. Kardynał Wyszyński był internowany, najpierw w Rywałdzie, potem w Stoczku koło Lidzbarka, dalej w Prudniku i na koniec w Komańczy. Zwłaszcza te pierwsze dwa miejsca: Rywałd i Lidzbark były bardzo trudne, niemal tragiczne dla zdrowia Prymasa Polski, ale jednocześnie w kazamatach więzienia na Rakowieckiej w Warszawie znajdował się biskup Antoni Baraniak. Gdyby poddał się temu wszystkiemu, do czego próbowano go nakłonić, gdyby załamał się na skutek tortur, jakich stał się ofiarą, wytoczono by pokazowy proces przeciwko Kardynałowi Wyszyńskiemu – coś podobnego miało miejsce na początku 1953 roku w Krakowie, w postaci słynnego procesu księży Kurii krakowskiej. Gdyby do tego doszło, Kościół w Polsce uległby ogromnemu osłabieniu, być może stałoby się z tym Kościołem tak, jak z Kościołem w Czechosłowacji, czy na Chorwacji. Nie byłoby też siły, która objawiła się zwłaszcza podczas obchodów millenijnych w roku 1966, nie byłoby tej siły Kościoła, nie byłoby Kardynała Karola Wojtyły, a dalej Jana Pawła II, gdyby nie biskup Antoni Baraniak, człowiek o – wydawałoby się – wątłych siłach. On jednak nie poddał się i nie uległ, mimo, że ponad dwa lata znajdował się w więzieniu na Mokotowie. Zachowało się ponad 140 protokołów jego przesłuchań. Nie wiemy, co się działo poza takimi przesłuchaniami, a na pewno wiele. Nigdy o tym później nie mówił, nawet kardynałowi Wyszyńskiemu. Raz tylko, w Rzymie, wobec bliskich sobie kapłanów – przyjaciół zaczął wspominać tamte dzieje z Mokotowa. Przekazał nam to po latach, już w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku ksiądz profesor Marian Banaszak. Tak wspominał: „Faktycznie stał się wtedy [biskup Antoni Baraniak] męczennikiem sprawy Kościoła. Gdy go uwięziono, (…) on miał być koronnym świadkiem w procesie przeciwko księdzu prymasowi Wyszyńskiemu. I dlatego w więzieniu na Mokotowskiej w Warszawie starano się go nakłonić do odpowiednich zeznań. Dlatego miał bardzo surowe śledztwo, badania. A ponieważ jednak nie chciał nic powiedzieć przeciw Prymasowi, (…) dlatego doszło do (…) torturowania go. On o tym epizodzie więzienia mówił wyjątkowo raz jeden małej grupie księży polskich, gdy był w Rzymie. (…) Wtedy wspominał, że kiedy go już nie mogli niczym nakłonić do zeznań oskarżających Prymasa, zastosowano tak zwaną ciemnicę” (M. Banaszak, Wspomnienia o abp. Antonim Baraniaku w przeddzień 18. rocznicy jego śmierci, „Katolickie Radio Poznań”, 12 VIII 1995. Świadectwo spisane z taśmy magnetofonowej). Widziałem tę celę. Teraz tylko częściowo wygląda tak, jak w tamtych czasach. Jest to bardzo małe pomieszczenie, bez żadnego okienka, taka nora. Tuż przy wejściu do niej dokonywano egzekucji naszych wielkich bohaterów, należących do żołnierzy wyklętych, na sposób katyński: rozbite mózgi spływały właśnie do tego pomieszczenia, do tego karceru. Można sobie wyobrazić, co tam się znajdowało, zwłaszcza kiedy były gorące dni, to wszystko parowało i spadało na więźnia. „Bez żadnej odzieży zamknięto go na kilka dni, chyba osiem czy nawet więcej, w takiej piwnicy bez okna, bardzo wilgotnej, i [gdzie była] właśnie kapiąca woda z sufitu, ze ścian. I on tam bez jedzenia, bez niczego przebywał. Nie załamał się. Dlaczego się nie załamał, on to wyjaśniał w taki bardzo prosty sposób. Mianowicie [wcześniej] jakiś czas trzymano go z innymi więźniami. I wtedy któryś z tych więźniów mu powiedział, że ma uważać, bo w życiu każdego więźnia przychodzi taki moment, kiedy się załamuje psychicznie. Po prostu nie znosi (…) faktu uwięzienia. I dlatego ma się liczyć z tym, że przyjdzie taki moment, kiedy on się będzie gotów załamać. Wtedy ksiądz biskup Baraniak postanowił i odprawił rekolekcje właśnie razem z innymi więźniami, a raczej on je odprawiał, ale na oczach tych więźniów, modlił się, klęczał. Wtedy uczynił sobie takie postanowienie, że cokolwiek mu się zdarzy, on nigdy nie będzie świadczył przeciwko Księdzu Prymasowi i że jest gotów oddać swoje życie za sprawę Kościoła. (…) To była dla niego taka pomoc i siła. I taki pozostał. Niezłomny. (…) [Było to] bardzo charakterystyczne dla jego postawy. Kiedy wydawałoby się, że po tym pobycie w takim więzieniu będzie raczej potulny i nie będzie się narażał, a on jednak, gdy trzeba było, to bardzo ostro i twardo bronił praw Kościoła” (M. Banaszak, Wspomnienia o abp. Antonim Baraniaku).
Wycieńczonego biskupa Antoniego Baraniaka uwolniono w ostatnich dniach 1955 roku tylko dlatego, że nie chciano uczynić z niego męczennika. Gdy opuszczał więzienie ważył 40 kg, tak był wyniszczony. Niezłomny świadek, ofiarował swoje życie za Prymasa i za Kościół, ofiarował, idąc także śladami Najświętszej Maryi Panny, której był wielkim czcicielem, zwłaszcza Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Cześć dla Matki Najświętszej wpisana jest w duchowość salezjańską, a przecież on, podobnie jak Kardynał Hlond, był salezjaninem. Zawierzył Jej swoje życie i swoje drogi – i zwyciężył. Mimo tego, że mało kto znał szczegóły tego, co przeszedł, w Episkopacie cieszył się ogromnym szacunkiem, nie dziwmy się więc, że Kardynał Wojtyła zaprosił go tutaj, do Myślenic, jego – świadka Maryi, świadka maryjnej wiary, który szukał w Niej pomocy, by służyć Kościołowi, który dla tego Kościoła cierpiał jako świadek niezłomny. Uzupełnieniem tego, o czym słyszeliśmy z ust księdza profesora Banaszaka, niech będą słowa Kardynała Wyszyńskiego wypowiedziane podczas pogrzebu Arcybiskupa Baraniaka. Było to 18 sierpnia 1977 roku, troszkę więcej niż rok przed wyborem Kardynała Wojtyły na Papieża. Kardynał Wyszyński mówił wtedy tak: „Gdy przyszły na Kościół Chrystusowy czasy trudne, lata 1952-[19]53 i następne, wtedy Sekretarz Prymasa Polski stał się jego wiernym towarzyszem w cierpieniu. Mógłbym powiedzieć nie tylko socius in passione, a nawet więcej – obrońca. Jednej nocy obydwaj byliśmy aresztowani i wywiezieni z ulicy Miodowej. Nie wiedzieliśmy o tym, jakie są nasze losy. Pytany: kto tu będzie gospodarzem po moim odjeździe, odpowiedziałem – biskup Baraniak. Nie powiedziano mi wtedy, że jest on już izolowany. W kilka godzin po moim wywiezieniu został zabrany i osadzony w więzieniu. Były to czasy smutne dla Kościoła, ale nie dla jego sług, bo do nas należy – choć nie jest to łatwe – radować się, iż danym nam było dla imienia Chrystusowego zniewagę ucierpieć.
Biskup Baraniak uwięziony przy ul. Rakowieckiej w Warszawie był dla mnie niejako osłoną. Na niego bowiem spadły główne oskarżenia i zarzuty, podczas gdy mnie w moim odosobnieniu przez trzy lata oszczędzano. Nie oszczędzano natomiast Biskupa Antoniego. Wrócił w 1956 r. na Miodową tak wyniszczony, że już nigdy nie odbudował swej egzystencji psychofizycznej. Pozostał człowiekiem drobnym, szczupłym, wychudzonym, choć niezwykle aktywnym, podejmującym każdy trud bez wahania.
Znaliście go dobrze. Może nie wypadałoby mówić o tym, co przeżył, zwłaszcza że Biskup Antoni – choć po powrocie z więzienia przez pewien czas pracowaliśmy jeszcze razem – nigdy o tych sprawach nie mówił. O tym, co wycierpiał, można się było dowiedzieć tylko od współwięźniów. Sam oszczędzał informacji o swoim cierpieniu, nawet mnie. Domyślałem się, że mój względny spokój w więzieniu zawdzięczam jemu, bo on wziął na siebie jak gdyby ciężar całej odpowiedzialności Prymasa Polski. To stworzyło między nami niezwykle silną więź. Wyraża się ona z mojej strony w głębokim szacunku dla tego człowieka, a zarazem w serdecznej wdzięczności wobec Boga, że dał mu tak wielką moc, iż mogłem się na nim spokojnie oprzeć.
Niech to pozostanie w tym skromnym wymiarze wspomnień, chociaż można by wiele jeszcze powiedzieć… Minęły bolesne dla Kościoła w Polsce czasy [stalinowskie]. Zrozumiano, że prześladowaniem, udręką i więzieniem nie da się Kościoła złamać, bo biskup i kapłan, czy przy ołtarzu, czy na ambonie, czy w więzieniu – jednakowo świadczy Chrystusowi. Tak przecież zaczęli karierę wszyscy uczniowie Chrystusa i nie można wymagać, aby w czasach późniejszych coś się z tej metody zmieniło. Kapłan musi wyznawać Chrystusa w najtrudniejszych nawet sytuacjach. Choćby zażądano od niego bardzo wiele, on wiedząc, że wspierany jest mocami Bożymi, gdy zaufa, wszystko spokojnie przetrwa, bo Bóg będzie jego obrońcą” (S. Wyszyński, Przemówienie żałobne podczas pogrzebu śp. Arcybiskupa A. Baraniaka. Poznań, 18 VIII 1977 r., „Miesięcznik Kościelny Archidiecezji Poznańskiej” 28 [1977], n. 10-12, s. 185-186).
Na tydzień przed śmiercią Arcybiskupa Baraniaka, w Poznania, w szpitalu, gdzie przebywał odwiedził go Kardynał Wojtyła – chciał się z nim pożegnać. Po krótkiej rozmowie – wiem to od naocznych świadków tego wydarzenia – Kardynał powiedział tak: „Ekscelencjo, Kościół w Polsce nigdy nie zapomni tego, co Ekscelencja uczynił w najtrudniejszym momencie jego dziejów”. Po latach, przy okazji spotkania na Watykanie, Jan Paweł II zapytał mnie: „A co wy w Poznaniu robicie, by pamiętać o Arcybiskupie Baraniaku?”. Podczas pielgrzymki do Polski w 1983 roku, wobec milionowej rzeszy wiernych zebranych w Poznaniu, Papież przypomniał jego świadectwo.
Przywołując dzisiaj historię arcybiskupa Baraniaka, po raz kolejny widzimy, co znaczy żyć jako wierny uczeń Chrystusa, co znaczy łączyć swoją służbę Chrystusowi z czcią do Najświętszej Dziewicy Maryi, co znaczy zaufać Jej, zwłaszcza w trudnych chwilach. Świadectwo to jest wskazaniem także dla nas, dla Kościoła w Polsce w obecnych czasach, kiedy wiemy: nie są to czasy łatwe. Właśnie wtedy, kiedy będziemy obchodzić czterdziestolecie wyboru Kardynała Wojtyły na Papieża, szykuje się wielkie ataki na Kościół i na księży. Tym bardziej trzeba nam wszystkim stać wiernie przy Chrystusie, za przyczyną Jego Przenajświętszej Matki. Tym bardziej nie wolno nam się dać podzielić. Jak wtedy, przed laty, próbowano oddzielić ludzi wiernych od Kościoła, tak i dzisiaj stosuje się podobne metody, w sposób bardziej subtelny, ale niewątpliwie bardzo skuteczny. Ocali nas jedność wiary, ocali nas poczucie, że jesteśmy jednym, świętym, katolickim, apostolskim Kościołem, którego Maryja jest Matką. Ocalejemy, jeżeli będziemy troszczyć się o rodziny, o małżeństwa, by były Bogiem silne, kiedy będziemy się także troszczyć o nowe, święte powołania do kapłaństwa i życia zakonnego. Nigdy nie dość błagania, nigdy nie dość ciągłego uciekania się do Matki Przenajświętszej, także tutaj, na tej myślenickiej ziemi, gdzie od wieków jest czczona prze kolejne pokolenia Polaków, jest Panią tego miasta.
Drodzy Siostry i Bracia!
Pozwólcie, że na koniec przywołam hymn, który powstał przed wiekami, w XVII wieku i który zapewne Wam, mieszkańcom Myślenic, jest bardzo dobrze znany. Hymn ten wyraża to samo myślenie, tę samą wiarę i to samo zaufanie Polaków – tych sprzed czterech wieków, jak i tych żyjących dzisiaj:
Cieszcie się Myślenice macie czym koniecznie
Oto was Matka Boża nie opuści wiecznie
Podajcie się w obronę Jej się poruczając
I nas wszystkich modlitwy ku temu przyłączając
Aby ktokolwiek jedno tej Panny pomocy
Wzywa: był uczestnikiem swych próśb z boskiej mocy
Amen.