40 lat temu, 22 czerwca 1983 r., Jan Paweł II na krakowskich Błoniach beatyfikował Brata Alberta. Kilka dni później jego doczesne szczątki przeniesiono na Prądnik Czerwony, gdzie znajdują się do dzisiaj. Sanktuarium „Ecce Homo” św. Brata Alberta to miejsce, które stanowi oazę wśród zatłoczonych ulic północnej części Krakowa, ale też wciąż jest nieodkryte, podobnie jak jego patron.
Bezpieczna przystań na skrzyżowaniu Opolskiej i 29 Listopada
Jubileusze często stanowią okazję do głębszej refleksji i do rozliczeń. 40 – lecie beatyfikacji św. Brata Alberta to okazja do zadania sobie pytania, na ile przez te lata poznaliśmy i naśladujemy Ojca ubogich, na ile nauczyliśmy się przez te 4 dekady być „dobrymi jak chleb” na co dzień, a nie od święta. Ta rocznica to także okazja do spotkania z siostrami albertynkami i do odwiedzenia centrum kultu świętego w Archidiecezji Krakowskiej – Sanktuarium „Ecce Homo” św. Brata Alberta. W poznawaniu tego wyjątkowego skrawka ziemi na Prądniku Czerwonym towarzyszy nam s. Dorota Kostka ZSAPU.
Przejście przez bramę przy ul. Jana Woronicza 10, to jak wejście w inny świat. Zewsząd bowiem klasztor i znajdujący się obok kościół, otaczają ruchliwe i zatłoczone ulice, wśród nich Opolska i 29 Listopada. Na skrzyżowaniu tych ruchliwych arterii, znajdziemy prawdziwą, zieloną oazę. Albertynki współtworzą historię tej części Krakowa od 1928 r. Przeniosły się tutaj 12 lat po śmierci swojego założyciela, którego kult rozkwitał w stolicy dzisiejszej Małopolski niemal od razu od momentu jego odejścia „do domu Ojca”. Już w latach 30. albertyni podjęli starania o beatyfikację Brata Alberta. Zbierali świadectwa świadków jego życia, ale wszystko to przerwała II wojna światowa. Działania zakonników nie poszły jednak na marne. – Na przeszkodzie stanęła wojna, ale dzięki tym świadectwom, udało się przygotować dalsze kroki, wznowionego w 1946 r. przez kard. Sapiehę procesu – wyjaśnia s. Dorota.
3 lata później ówczesny metropolita krakowski rozpoczął poszukiwania miejsca, w którym mogłyby spocząć doczesne szczątki przyszłego błogosławionego. – Niewiele się o tym mówi, ale wypatrzył miejsce właśnie na Prądniku Czerwonym, w naszym domu. To miało być bezpieczne schronienie w czasach, kiedy państwo wojowało z Kościołem. Od tej myśli odszedł, dlatego, że konfiskaty majątków kościelnych stawały się coraz częstsze i bał się, że dojdzie do zbezczeszczenia. Dlatego zadecydowano, żeby szczątki umieścić w krypcie kościoła karmelitów przy ul. Rakowickiej, w przedsionku. Tam spoczywały do roku 1983, dokładnie do 25 czerwca – zdradza albertynka. Po beatyfikacji relikwie Brata Alberta przeniesione zostały na ul. Woronicza, gdzie nieco wcześniej pod pretekstem budowy izby pamięci zaczął powstawać kościół — miejsce, gdzie bł. Albert Chmielowski miał osiąść już na stałe.
„Ja codziennie modlę się o tę beatyfikację”
O Bracie Albercie i jego kulcie nie sposób mówić bez zaznaczenia 3 nazwisk krakowskich hierarchów – wspomnianego już kard. Adama Stefana Sapiehy, kard. Franciszka Macharskiego i kard. Karola Wojtyły – św. Jana Pawła II. Na każdym z nich ten święty i to miejsce na mapie Krakowa odcisnęły znaczące piętno. – Kult Brata Alberta był w ludziach żywy, bo sam Karol Wojtyła, jako ksiądz, jako biskup krakowski, żywił głębokie nabożeństwo do niego. Gromadzono się na nabożeństwa o beatyfikację w kościele ojców karmelitów każdego 23 listopada corocznie – mówi s. Kostka, podkreślając, że w trakcie swojego pasterzowania Kościołowi krakowskiemu przyszły papież przewodniczył takim modlitwom aż 9-krotnie. Mówi się, że czuł szczególną więź i bliskość z Chmielowskim. – To jest trochę dopełnienie tego, co napisał w „Darze i tajemnicy”, że postać Brata Alberta miała dla niego znaczenie decydujące w chwili jego własnego odchodzenia od sztuki, literatury i teatru. „Znalazłem w nim szczególne duchowe oparcie i wzór radykalnego wyboru drogi powołania”. To jest też dopełnienie tego, co zawarł w „Bracie naszego Boga” – „Wybrałem większą wolność”. Odczuwał z Bratem Albertem duchową więź, swego rodzaju braterstwo, bo ich życiorysy mają wiele podobnych elementów, zwłaszcza tych dramatycznych – wskazuje albertynka. Nie dziwi zatem, że w tej prądnickiej oazie wielokrotnie szukał wytchnienia i wyciszenia. Przybywał tu, aby odbyć swoje dni skupienia czy kilkudniowe rekolekcje. – Wpadał czasem i zdarzało się, że prosił tylko o klucze od „Chatki” i że po prostu chciał być sam, żeby się nikt nim nie interesował – dodaje s. Dorota.
Po wyborze na Stolicę Piotrową żywo interesował się dalszym przebiegiem procesu beatyfikacyjnego. Gdy siostry w 1982 r. przybyły do Rzymu z dokumentacją, dotyczącą cudu za wstawiennictwem Alberta Chmielowskiego i uczestniczyły we Mszy św., sprawowanej przez Ojca Świętego w prywatnej kaplicy, on zapytał przełożoną generalną: „Kiedy wreszcie będę mógł beatyfikować Brata Alberta?”. Gdy dowiedział się, w jakiej sprawie zakonnice przybyły do Wiecznego Miasta z radością powiedział: „To się bardzo cieszę, bo ja codziennie modlę się o tę beatyfikację”. Bóg wysłuchał jego próśb, bo to właśnie Jan Paweł II ogłosił Chmielowskiego najpierw błogosławionym, a kilka lat później świętym.
Gdy Ojciec Święty wynosił Brata Alberta na ołtarze 22 czerwca 1983 r., kościół przy ul. Jana Woronicza był w stanie surowym. Szczątki nowego błogosławionego przeniesione zostały z kościoła karmelitów do kaplicy sióstr, gdzie znajdowały się aż do roku 1985. – Wtedy zakończona została budowa, a 17 czerwca, czyli w liturgiczne wspomnienie wówczas błogosławionego, miało miejsce poświęcenie kościoła przez kard. Franciszka Macharskiego, a 30 czerwca było uroczyste wprowadzenie relikwii, poprzedzone całonocnym czuwaniem w parafii Pana Jezusa Dobrego Pasterza. To było bardzo doniosłe wydarzenie. Relikwie zostały procesyjnie wniesione na dziedziniec klasztorny i złożone pod polowym ołtarzem umieszczonym na schodach kościoła. Kard. Franciszek Macharski odprawił wtedy uroczystą Mszę św., no i morze ludzi, morze ludzi wokół… Od tego momentu szczątki Ojca ubogich na stałe spoczęły w naszym kościele – wspomina albertynka.
To miejsce opuściły jedynie raz, w 1991 r. Siostry miały nadzieję, że Jan Paweł II w drodze z lotniska, starym zwyczajem „wpadnie” do ukochanej pustelni na Prądniku Czerwonym, tym bardziej że nie miał jeszcze okazji zobaczyć świątyni wraz z oryginalnym obrazem „Ecce Homo”, odzyskanym w 1978 r. Tak się jednak nie stało, więc albertynki zawiozły płótno oraz trumienkę z relikwiami św. Brata Alberta do kaplicy Arcybiskupów Krakowskich na Franciszkańskiej 3. – Ks. Kardynał (przyp. red. kard. Franciszek Macharski) mówił wtedy, że naprawdę to było znaczące dla Ojca Świętego, że nie mógł się nacieszyć, że trwał długo na modlitwie – opowiada s. Dorota.
„Tu brat Franciszek”
Dzisiejszego Sanktuarium „Ecce Homo” św. Brata Alberta nie byłoby też bez osoby kard. Franciszka Macharskiego. To na czasy jego pasterzowania przypada budowa tego ośrodka. To także on zadecydował o podniesieniu kościółka na Prądniku Czerwonym do godności sanktuarium 23 listopada 1997 r. Miejsce to było do tego stopnia mu bliskie, że przechodząc na emeryturę w 2005 r., to właśnie w „Chatce” na ul. Woronicza postanowił zamieszkać.
Jak wspomina s. Kostka wszystkich, którzy przybywali do niego z odwiedzinami, prowadził przed obraz „Ecce Homo”, aby tam zawierzać ich i wszystkie ich sprawy. U sióstr albertynek metropolita krakowski senior czuł się jak w domu i taką domową, ciepłą atmosferę sam podtrzymywał. – Ks. Kardynał był człowiekiem bardzo prostym, bardzo zwyczajnym. Bezpośrednim w kontakcie. Był bardzo ojcowski. Nie zapomnę np. takich momentów, kiedy, zwłaszcza na początku swego pobytu u nas, korzystając z domowego połączenia telefonicznego, dzwonił do kuchni i mówił „Tu brat Franciszek. Co dziś będzie na obiad?”. To było takie bardzo znamienne dla niego – podkreśla siostra.
Brat Albert to nie krakowski św. Mikołaj
Św. Jan Paweł II i kard. Franciszek poznali i docenili Brata Alberta. Stał się dla nich stałym punktem odniesienia. 40 – lecie jego beatyfikacji staje się okazją to zweryfikowania, czy my, żyjący dzisiaj, wierni Kościoła krakowskiego poszliśmy śladem naszych dwóch wielkich pasterzy. Czy naprawdę poznaliśmy świętego, który tak głęboko wpisał się w historię Krakowa, czy zatrzymaliśmy się na obrazie artysty, który nagle nawrócił się, zaczął pomagać potrzebującym i powtarzamy jak slogan słynne „być dobrym jak chleb”?
Podejmując próbę odpowiedzi na to pytanie, s. Dorota wyodrębnia dwa najczęściej pojawiające się spojrzenia na Chmielowskiego. Jeden to dobrotliwy starzec, idący z bochnem chleba ulicami miasta. Drugi to inspirowany przedstawieniem Leona Wyczółkowskiego obraz zakonnika przytulającego opuszczonego chłopca. Tymczasem Brat Albert to nie krakowski odpowiednik św. Mikołaja. – To postać bardzo złożona. Osoby, które modlą się z nami i które zatrzymują się przed obrazem „Ecce Homo”, często przychodzą z problemami, które nie były Bratu Albertowi obce i dlatego ten obraz przemawia. Bo on mówi o cierpieniu, które prowadzi do chwały. Wolontariusze, którzy angażują się, chociażby w działania naszej Fundacji Po pierwsze CZŁOWIEK, dzielą się tym, że dla nich to jest bardzo ważne, że mogą się tu pomodlić, bo tutaj uczą się miłości. Tu nie przychodzi się tylko po ratunek. Tutaj przychodzi się też po inspirację, po siłę do tego, żeby dawać. Często jest tak, że ten, któremu wydaje się, że daje, więcej otrzymuje. To każdy musi przeżyć osobiście. Nie da się nikogo skopiować, przyłożyć do swojego życia jakiegoś „szablonu” i postanowić, że w tym miejscu musi się dokonać to, czy to. Brat Albert sobie założył, że jak wstąpi do jezuitów, to będzie lepiej i więcej malował. To było jego postanowienie, żeby być jak Fra Angelico, a Pan Bóg mu to zburzył. Nic mu z tego nie wyszło. To, że on osobiście doświadczył miłości Bożej, sprawiło, że zrozumiał, iż jest kochany nie za coś, ale dlatego, że jest. I to go otworzyło na drugiego człowieka i to jest tajemnica tego sanktuarium – wyznaje albertynka.
Zdaniem s. Kostki, aby zobaczyć w Chmielowskim człowieka, konieczne jest sięgnięcie do źródeł. Część z nich znalazła się we wznowionym i rozszerzonym wydaniu książki Andrzeja Różyckiego „Święty Brat Albert. Biografia”, które ukazało się początkiem 2022 r. – One pomagają nam zobaczyć go jako człowieka również przez pryzmat osób, które go poznały, bo często ich relacje są naznaczone emocjami i te emocje też mówią. On jest wciąż nieodkryty i myślę, że w świetle tych źródeł, które jeszcze teraz się pojawiają, możemy poznawać Brata Alberta na nowo. Trzeba to robić i trzeba go pytać. Co mnie w nim urzeka? W notatkach naszego założyciela znajdujemy słowa „Jeżeli poznam, że coś jest doskonalsze, uczynię”. I on to robił. On szedł i działał. Był praktykiem. Niektórzy myślą, że był oderwanym od życia artystą, ale okoliczności zmusiły go do tego, żeby działać w sposób praktyczny. Kiedy obserwuje się jego działania, można naprawdę podziwiać to wszystko, co stało się jego udziałem, że to „ogarniał” – dzieli się zakonnica. Mógł tego dokonać, bo wierzył mocno i niezachwianie w Bożą Opatrzność i miłosierdzie, którym się z pokorą poddawał powierzając Bogu siebie i innych. Jego „siłą napędową” była nie tylko szczera miłość do Boga i ludzi, ale i modlitwa sięgająca kontemplacji – dodaje.
„Ecce Homo” i Łagiewniki – dwa bieguny Miłosierdzia
Sanktuarium „Ecce Homo” św. Brata Alberta, choć istnieje od wielu lat, nie jest tak znane jak inne miejsca kultu w Krakowie. Wydaje się wręcz, że wielu mieszkańców miasta o nim zwyczajnie nie wie. Na świecie jest jednak rozpoznawalne. – To mnie zadziwia. Dostajemy z różnych stron świata korespondencję, z prośbą o relikwie. Czyli to sanktuarium promieniuje. Dzięki temu, że w niedziele i uroczystości mamy dodatkową Mszę św. o godz. 10.00, przybywają parafianie i wierni z innych miejsc Krakowa. Na pewno walorem jest park i przylegający do niego ogród. Ludzie korzystają z ich uroków, co jest zupełnie zrozumiałe. Nasze sanktuarium to miejsce wciąż nieodkryte, być może dlatego, że nie jest tak otwarte jak Łagiewniki. Nasz teren jest ograniczony do murów. Kiedy otwiera się brama, pojawia się zadziwienie „Jaki inny świat!”. I chyba o to chodzi, aby było inaczej. Widzimy, że świat potrzebuje tej „inności”, a to pozorne zamknięcie paradoksalnie otwiera nas na ludzkie potrzeby. Wiele się u nas dzieje – mówi s. Dorota.
Siostra zauważa też szczególną relację, która łączy dwa odległe, a jednak tak bardzo bliskie wizerunki Jezusa – tego Miłosiernego z Łagiewnik i tego Cierpiącego z Prądnika Czerwonego. – Północ i południe Krakowa są spięte przez te dwa wizerunki, które warto czytać razem. I to rzeczywiście ma sens. Kraków jako miasto świętych też mówi. Tylu świętych – mniej czy bardziej znanych, żyło miłosierdziem! To jest miasto miłosierdzia i wielu inspiracji do czynnej miłości bliźniego – przyznaje albertynka.
Północny biegun kultu miłosierdzia w Krakowie dostępny jest codziennie. Każdy może wejść do Sanktuarium „Ecce Homo” św. Brata Alberta, aby przy grobie tego wyjątkowego świętego szukać inspiracji. Jeśli brama od strony ulicy jest zamknięta, można zadzwonić na furtę i tą drogą dostać się do tej przepięknej, zielonej oazy na krakowskim Prądniku Czerwonym. Ten „inny świat”, który spotkamy po przejściu na drugą stronę muru, urzeka, oczyszcza i pozwala spojrzeć na życie z innej, Bożej perspektywy.