STRONA GŁÓWNA / AKTUALNOŚCI / SZKOŁA WDZIĘCZNOŚCI

Szkoła wdzięczności

Od zawsze chciała pomagać, jednak misje w jej życiu pojawiły się z zaskoczenia. Katarzyna Jawor, świecka misjonarka od 9 lat posługująca w stolicy Peru, Limie, opowiada o pracy na drugim końcu świata i o tym, za co powinniśmy być każdego dnia Bogu wdzięczni.




Karolina Zając: Jak zaczęła się Twoja „przygoda” z misjami?

Katarzyna Jawor: No, dość nieoczekiwanie dla mnie samej! W dzieciństwie temat misji przewijał się wiele razy, ale jako coś jednak odległego, raczej jako fascynacja i współczucie dla ubogich dzieci.  Pamiętam z dzieciństwa, jak w kościele byliśmy z młodszym bratem na spotkaniu z misjonarzem z Afryki. Nie pamiętam już dziś, o czym opowiadał misjonarz, ale pamiętam, że po przyjściu do domu, spakowaliśmy wszystkie zabawki i zanieśliśmy do salek, aby oddać je dla dzieci w Afryce, a trzeba tu zaznaczyć, że były to lata 80. Nie miało się wiele, ale jak każde dziecko, miało się kilka ulubionych zabawek. Jednak po tym spotkaniu, my oddaliśmy wszystko. Wiele lat później, w 2010 r. dowiedziałam się o siostrach, które prowadziły Dom Dziecka dla dzieci osieroconych i chorych w wysokich Andach. Pochwycił mnie charyzmat tej wspólnoty, no i zdecydowałam się na wyjazd na wolontariat. Chciałam zawieźć tym dzieciom troszkę miłości. To był właśnie początek tej „przygody”. Później już w Limie, krótko przed powrotem z tego rocznego wolontariatu, zobaczyłam życie w slumsach na obrzeżach stolicy i to mną wstrząsnęło. Widząc to ubóstwo i ludzi pozbawionych nadziei, żyjących w nędzy, pomyślałam, że można im pomóc…

K.Z.:  I dlatego zdecydowałaś się wyjechać jako świecka misjonarka?

K.J.: Tak. Wcześniej nie znałam takiej formy posługi misyjnej. Słyszałam o kapłanach – misjonarzach, czytałam o siostrach zakonnych pracujących w Afryce, ale nie wiedziałam, że na misje mogą wyjechać też osoby świeckie. Na misje, nie na wolontariat, który jest wyjazdem na jakiś krótki, określony czas, tzn. jest taką „przygodą z misjami”. To właśnie w Limie, krótko przed powrotem do Polski poznałam Zosię Sokołowską, misjonarkę świecką z diecezji gliwickiej pracującą w Domu Dziecka Jana Pawła II w Lurin, w którym obecnie z resztą mieszkam. To wtedy zrodziła się we mnie pragnienie by wrócić na misje do Peru i oddać się pracy z najuboższymi, ale właśnie jako misjonarka świecka.

K.Z. Jak na tę decyzję zareagowali Twoi najbliżsi?

K.J.: Kiedy jechałam na wolontariat rodzice wiedzieli, że jadę na rok, w stosunkowo bezpieczne miejsce, więc przyjęli to z dużym spokojem, ale… też nie kryli zaskoczenia (śmiech) Kiedy po tym roku zdecydowałam się na powrót do Peru na misje, byli pełni obaw. Mam wiele wsparcia w najbliższych, lecz nie ukrywają oni swojej troski o mnie, martwią się o moje bezpieczeństwo i zdrowie, ale też o moją przyszłość.

K.Z.: W Twoim sercu zrodziło się pragnienie niesienia pomocy, ale jak długo i w jaki sposób przygotowywałaś się do wyjazdu?

K.J.: Kiedy wróciłam z wolontariatu, udałam się do Wydziału Misyjnego prosząc o posłanie. Jest ono bardzo ważne, bo misjonarz wyrusza posłany przez biskupa i niejako w imieniu diecezji, a nie jest to jego prywatny wyjazd. Zwykle przed wyjazdem na misje, każda osoba musi przejść roczne przygotowanie w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Pojechałam tam i podzieliłam się zebranym w Peru doświadczeniem misyjnym. Powiedziano mi, że nie jest w tym wypadku konieczne, żebym przechodziła kurs, ponieważ jego treść już miałam okazje przeżyć w praktyce.  Dostałam więc zielone światło na wyjazd. W Krakowie musiałam jeszcze załatwić pewne formalności, m.in. czekałam na dokumenty z Peru, dlatego trochę to trwało (śmiech). Koniec końców udało się i z błogosławieństwem księdza Kardynała w grudniu 2011 wyjechałam jako świecka misjonarka do Peru.

K.Z.: Na czym polega Twoja posługa?

K.J.: Lima oficjalnie jest zamieszkiwana przez ok. 12 mln mieszkańców, jednak nieoficjalnie liczy nawet ponad 16 mln.  Stolica jest podzielona na 4 diecezje, a diecezja Lurin, w której pracuję, liczy około 4 mln mieszkańców i obejmuje 3 bardzo biedne dzielnice. Pracuje tu niespełna 60 kapłanów, więc można sobie wyobrazić, ile jest pracy. Parafie liczą kilkadziesiąt tysięcy wiernych i posługuje im na ogół jeden kapłan… Przez pierwsze 2 lata oddałam się ewangelizacji w slumsach. Codziennie wychodziłam do ubogich, towarzyszyłam im, przygotowywałam do przyjęcia sakramentów, itp. Oprócz tego przygotowywałam gazetkę parafialną. Później przez prawie 5 lat koordynowałam pracą diecezjalnego domu rekolekcyjnego. Dziś pracuję w domu dziecka, wspierając również kilka innych ubogich domów dziecka dla dzieci ulicy.

K.Z.: Z jakimi trudnościami spotykasz się w swojej codziennej pracy?

K.J.: Przede wszystkich z niepunktualnością, brakiem decyzji czy stałości w podejmowanych decyzjach. Czasem ma się wrażenie, że dane słowo w Peru nie ma wielkiego znaczenia. Stąd pewnie niestałość małżeńska. Inną trudnością jest np. niezdolność do powiedzenia „nie” lub rozmawiania bezpośrednio o trudnościach czy problemach, co było dla mnie początkowo bardzo trudne w pracy z młodzieżą: Zdarzało się, że gdy organizowaliśmy wydarzenia, mimo początkowego potwierdzenia obecności, w efekcie zjawiało się tylko kilka osób, mimo. Okazywało się potem, że wiedzieli, że nie mogą uczestniczyć, ale zamiast powiedzieć, byśmy wybrali inny termin, tylko potwierdzali, że będą. Przez wydarzenia, rozmowy, bycie z ludźmi uczyłam się pokory, tego, że nie ważny jest mój punkt widzenia, choćby był obiektywnie dobry, narzucony „z zewnątrz”, nie wyda owocu. Może go wydać jedynie praca „od środka”, od serca. Najpierw trzeba ich poznać, słuchać, zrozumieć, pokochać, a nie próbować zmieniać na siłę, choć może być w nas misjonarzach taka pokusa…

K.Z.: Twoja posługa niesie też ze sobą zagrożenia. Jakie są największe niebezpieczeństwa?

K.J.: Tam gdzie jest ubóstwo, tam też mnoży się przestępczość, przemoc, choroby. Pamiętam pierwszą ewangelizację i radę, jaką dał mi prowadzący ją kapłan: “Gdy idziesz do slumsów, idź zawsze z krzyżem na szyi, tak by był widoczny, bo dla tubylców jesteś „gringa” (tzn. biała), ale gdy zobaczą krzyż, wiedzą, że jesteś misjonarką i nic ci się nie stanie”. Zawsze o tym myślę, że krzyż mnie chroni. Jako jedyna misjonarka świecka posługująca w diecezji Lurin, często podejmuję działania po prostu sama. Nie jest proste np. znaleźć mieszkanie, które byłoby rzeczywiście bezpieczne. Gdy mieszkałam w domu rekolekcyjnym, mimo że otoczony był wysokim murem, wieczorem byłam bezpieczna wyłącznie w swoim pokoju. Zdarzało się, że ktoś przedzierał się przez mur, żeby coś ukraść. Dlatego też, gdy ewangelizowałam, starałam się zapraszać do tej posługi innych, szczególnie młodzież, także ze względów bezpieczeństwa. Ogólnie trzeba być uważnym, ostrożnym…

K.Z.: Jakie są największe problemy i potrzeby mieszkańców Peru?

K.J.: Jeśli chodzi o sferę duchową to jest to na pewno brak kapłanów. Dopiero tam uświadomiłam sobie, jak bardzo powinniśmy być wdzięczni za naszych księży, bo to ogromna łaska, że w Polsce mogę pójść na Mszę świętą czy wyspowiadać się praktycznie kiedy chcę i mam taką potrzebę. Tam nie ma takiego „luksusu”. Dlatego tak bardzo szerzą się sekty. W Limie bardzo trudna jest też sytuacja kobiet, które bardzo często padają ofiarami różnorakiej przemocy. Jest duży problem prostytucji i aborcji, do której nierzadko zmusza ogromne ubóstwo. Odnotowujemy też dużą liczbę chorych na gruźlicę i AIDS. Wśród dzieci jest problem anemii, ale jeszcze większy to ubóstwo, które jest przeszkodą by dzieci poszły do szkoły, bo rodzin nie stać na opłacenie wyprawek szkolnych czy zakup obowiązkowego mundurka. Poza tym slumsy są przeludnione. Przepełnione są też szpitale, zdarza się, że odmawiają przyjęcia chorych lub że szpital nie ma podstawowych środków medycznych. Byłam wiele razy świadkiem, że gdy szpital przyjął chorego, musiał w poczekalni przez cały dzień czekać ktoś z jego rodziny, by zakupić leki czy środki higieniczne potrzebne by choremu podać, bo nie jest oczywiste, że szpital je akurat ma.

K.Z.: Jak odpowiadają na te potrzeby misjonarze? Jak Ty pomagasz?

K.J.: Przez cały okres mojej posługi staram się towarzyszyć najuboższym w ich zmaganiach, rodzinom, kobietom samotnie wychowującym dzieci, ubogim dzieciom. Najczęściej wspieram je materialnie przez zakup żywności, leków czy mundurki i wyprawki szkolne, szukając równocześnie możliwości, by ci ubodzy, osoby bez wykształcenia, mogły zdobyć jakiś choćby najprostszy zawód, a przez to móc samodzielnie i godnie utrzymać rodzinę. Przez kilka lat prowadząc Dom Rekolekcyjny dbałam o potrzeby uczestników coweekendowych rekolekcji i dni skupienia dla młodzieży oraz dorosłych.  Szczególną moją troską od kilku lat jest dom dla chorych na gruźlicę. Opłacam też studia ubogiej a uzdolnionej młodzieży, której nie stać jest na edukację. W domach dziecka, do których chodzę, staram się dzieciom osłodzić życie przez zabawę, czytanie książek czy rozmowy, oraz pomóc im w odrabianiu lekcji czy organizowane w okresie wakacji warsztaty i zajęcia wyrównawcze. Ciągle pojawiają się nowe wyzwania i potrzeby.

K.Z.: Jak Peruwiańczycy reagują na Twoją pracę, kobiety, cudzoziemki?

K.J.: Przede wszystkim spotykam się z sympatią, wdzięcznością za to, że z nimi jestem, że przyjechałam z dalekiej Polski do Peru. Staram się być blisko tych, do których czuję się posłana, nie stwarzać różnic, lecz być dla nich siostrą, przyjacielem. Peruwiańczycy otaczają misjonarzy szacunkiem. Szczególnie kapłanów. Bardzo często ludzie widząc kapłana podchodzą, żeby poprosić go o błogosławieństwo, o krótką modlitwę, albo przyprowadzają dzieci do błogosławieństwa. Wielkim wyróżnieniem jest dla nich, kiedy misjonarz przychodzi do ich domu.  Peruwiańczycy są gościnni i w prostocie dzielą się tym, co mają.

K.Z.: Co dają Ci misje?

K.J.: Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałam… Na pewno dają mi wiele radości. Nauczyły mnie innego, głębszego spojrzenia na człowieka, na jego drogę do Boga. Uczą mnie cierpliwości i wyrozumiałości. To także wielka szkoła wdzięczności, bo wielu rzeczy, które mamy na co dzień nie dostrzegamy i nie doceniamy. W Peru spotykam wielu młodych, zdolnych ludzi, którzy zostali pozbawieni perspektyw od razu na starcie, bo zabrakło pieniędzy na materiały do szkoły, mundurek, czy po prostu ktoś zaniedbał ich edukację. Mamy w Polsce naprawdę wiele powodów do wdzięczności. Misje na pewno też mnie uwrażliwiły na potrzebujących. Do dziś pamiętam szok, jaki przeżyłam, gdy pierwszy raz poszłam do slumsów, tak ubogich i surowych…

K.Z.: Jak my tu w Polsce realnie możemy pomóc ludziom w Peru?

K.J.: Nasza pomoc tu w Polsce jest bezcenna. To przede wszystkim modlitwa o nowe, liczne powołania misyjne, ale też o siłę, męstwo i miłość dla nas misjonarzy. To także możliwość wsparcia dzieła misyjnego materialnie, bo potrzeb wśród najuboższych jest naprawdę ogrom, a nam powodzi się jednak coraz lepiej i możemy się dzielić. Jak to pisali niedawno nasi biskupi, porównując dzieło misyjne Kościoła do ludzkiego ciała: “Nogami są misjonarze, którzy wyruszyli tam, gdzie Ewangelia nie jest jeszcze znana. Z kolei sercem i krwiobiegiem są ci, którzy wspierają misyjne wysiłki swoją modlitwą, cierpieniem i wyrzeczeniem. Rękami wreszcie są dobroczyńcy misji, ci, którzy pomagają misjom materialnie.” Wszyscy niesiemy odpowiedzialność za misje, jesteśmy jednym ciałem w tym dziele.

K.Z.: Dlaczego warto wybrać taką drogę? Co byś powiedziała osobom, które myślą o wyjeździe na misje?

K.J.: Jest wielka potrzeba misjonarzy, głoszenia Ewangelii dziś, dlatego powiedziałabym: odwagi, bo bardzo warto! Misje na pewno nie zostawiają nas takimi samymi! Misje to wysiłek, to wyrzeczenie, to trud, ale im go więcej, tym większe żniwo. Nie ma misji bez Chrystusa! Tyle razy na misjach doświadczałam sytuacji bardzo trudnych i po ludzku beznadziejnych, ale właśnie wtedy widziałam działanie Boga, Jego wierność w tym, co obiecał. Doświadczam też, że my misjonarze jedziemy by pomagać, by dawać, ale koniec końców, to my jesteśmy największymi beneficjentami: otrzymujemy stokroć więcej, a wyraża się to w radości. Mimo niedostatku, zmagania i trudu…

Rozmawiała: Karolina Zając | Biuro Prasowe Archidiecezji Krakowskiej

Galeria

ZOBACZ TAKŻE