27 kwietnia 1960 r. mieszkańcy Nowej Huty stanęli w obronie krzyża. Do walki jako pierwsze ruszyły kobiety, a wśród nich Janina Kantorowicz i Halina Słabczyńska. To ich opowieść o wydarzeniach sprzed 65 lat.
Obrońcy krzyża. Te dwa słowa brzmią dumnie, przywodząc na myśl bohaterów z odległej historii. Panie Janina i Halina nie pasują do tego wyobrażenia. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Są kruche. Mają już swoje lata. Jednak, gdy rozpoczynają opowieść o wydarzeniach sprzed dokładnie 65 lat, ich twarze odmieniają się, a oczy mówią wszystko o sile ich ducha. To one wraz z innymi mieszkańcami tej części Krakowa broniły Krzyża Nowohuckiego.
27 kwietnia 1960 roku była środa. Od Wielkanocy minął nieco ponad tydzień. Wówczas 28-letnia Janina Kantorowicz rano przechodziła niedaleko krzyża, który trzy lata wcześniej, w 1957 r. stanął w miejscu, w którym miano rozpocząć budowę kościoła. Miano, bo w 1959 r. ówczesne władze, reprezentowane przez Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, wycofały pozwolenie. Dyrektywa była jasna: w tym miejscu Nowej Huty – na skrzyżowaniu wówczas ulic Majakowskiego i Marksa – ma powstać szkoła, nie kościół.
W środę, 27 kwietnia ok. godz. 8.30 na miejsce przyjechała ekipa, która miała zdemontować drewniany krzyż, poświęcony przez bp. Eugeniusza Baziaka. – Zatrzymałam się, bo widziałam, że coś koło krzyża robią. Podeszłam bliżej i zobaczyłam przerażona, że go wykopują. Krzyż się już chylił. Samochód był przygotowany na to, żeby go odwieźć. Co tu robić? Podbiegłam pod blok do sąsiadki na trzecie piętro. Krzyczałam, że wykopują krzyż. Ona zbiegła też na dół i pobiegła do sklepu, bo tam było więcej ludzi – wspomina pani Janina.
Ludzie przybiegli natychmiast. Głównie kobiety. Mężczyźni byli o tej porze w pracy. W ruch poszły kamienie. – Żeby oni się odsunęli, żeby ten krzyż został. No nie mieli wyjścia, jednak musieli odejść i gdy to zrobili, nasi się przybliżyli do tego krzyża, wyrównali go, bo już chylił się na dół i ładnie oklepali. Zaczęły się śpiewy i różaniec – opowiada pani Kantorowicz.
Komunistyczne władze nie miały jednak zamiaru odpuścić. O godz. 11.00 pod krzyżem milicja zastała już nie tylko panią Janinę i jej sąsiadów, ale ok. tysiąca osób. – Po chwili przyjechali z gazem i z pałkami. Zaczęli to rozganiać. Ludzie się bronili, jak mogli. Dosyć długo się to tak ciągnęło. Ludzie przyjeżdżali. Coraz więcej. Nawet z Krakowa mieli przyjechać, ale wstrzymali pociągi i autobusy. Klatki były otwarte, więc ludzie tam uciekali. No tak to wszystko wyglądało bardzo smutno, ale jak mogli, tak bronili – relacjonuje Janina Kantorowicz.
– Krzyż Nowohucki wpisał się na stałe w historię mojej rodziny – mówi Halina Słabczyńska. Ona i jej najbliżsi także stanęli w obronie symbolu wiary w 1960 roku. – W czasie jednej z kolejnych ucieczek spod krzyża ojcu przestrzelono obie nogi. Gdy leżał na chodniku w kałuży krwi, podbiegł mężczyzna, krzycząc: „Mam tu auto… Dawajcie go!” i, narażając swoje własne życie, zawiózł go do szpitala. Pojechał z nimi również mój mąż. Po dwóch tygodniach ojciec z nogami w gipsie powrócił do domu – wspominała podczas obchodów rocznicowych z udziałem metropolity krakowskiego, abp. Marka Jędraszewskiego.
Gdy myśleli, że to już koniec, władze przyszły po nią i jej mamę. – Podczas transportu mama dostała ataku serca. Na pogotowiu lekarz stwierdził zawał i odesłał nas na ostry dyżur do szpitala na Kopernika. Tu przyjęła nas młoda lekarka, która potwierdziła diagnozę, mówiąc, że konieczna jest natychmiastowe leczenie szpitalne, ale ona nie ma na tyle personelu, żeby pilnować przestępców. Wypisała skierowanie na oddział zamknięty do Kobierzyna – mówiła do zebranych przed kościołem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Krakowie-os. Teatralnym Słabczyńska. Na oddziale, wraz z osobami z najcięższymi przypadkami chorób psychicznych, jej mama przebywała 3 tygodnie. Pani Halina natomiast była przenoszona z więzienia do więzienia. Swoją 1. rocznicę ślubu „świętowała” w zakładzie przy ul. Czarneckiego na Podgórzu. Stamtąd wyszła na wolność.
Nie oznaczało to jednak końca prześladowań. Później były jeszcze cztery rozprawy sądowe. – Po trzech rozprawach zmieniono skład sędziowski. Na czwartej nowy sędzia oznajmił, że zmieniono nam kwalifikację czynu i będziemy sądzone za chuligaństwo i obrazę władzy. Sędzia odczytał nam wyroki – 7 miesięcy więzienia dla mnie i 4 miesiące dla mamy. Oba wyroki w zawieszeniu na 5 lat. Po roku, na tej piątej dla nas rozprawie, Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy oba wyroki – wyjaśniła Halina Słabczyńska, dodając, że te „koszmarne miesiące” ona i jej rodzina przeżyli „tylko dzięki Opatrzności Bożej”.
– Dziękuję Panie Jezu, że pomagałeś mnie, moim bliskim i wszystkim pokrzywdzonym obrońcom krzyża w dźwiganiu ciężaru, jaki spadł na nasze ramiona, że pomogłeś nam powstać i zwyciężyć, a owocem naszego zwycięstwa jest ten kościół, w którym każdego dnia czcimy i uwielbiamy Twoje Najświętsze Serce, Panie – modlitwą zakończyła swoją wypowiedź podczas uroczystości rocznicowych kobieta.
Janina Kantorowicz dzieli się z nami swoją historią w zakrystii kościoła, o który walczyli. 65 lat po tych wydarzeniach, mimo podeszłego wieku, przychodzi tu codziennie, aby się pomodlić. Nie wyobraża sobie inaczej. Zapytana o to, czy się nie bała, aby – początkowo sama – stanąć w obronie krzyża, bez wahania odpowiada, że nie. – Pan Bóg mnie tak natchnął… Mój Boże, że akurat żem szła… Bo wywieźliby, no to koniec – mówi drżącym głosem.
Dzięki osobom takim jak pani Janina i pani Halina to nie był jednak koniec a początek. W 1986 r. kard. Franciszek Macharski erygował parafię Najświętszego Serca Pana Jezusa na krakowskim os. Teatralnym. Obejmuje ona osiedla wokół krzyża, który już wtedy nazywany był „Krzyżem Nowohuckim”.
27 kwietnia 1991 r. uchwałą Rady Miasta Krakowa nazwę ulicy Majakowskiego zmieniono na Obrońców Krzyża. Dawna ul. Marksa to dziś ul. Ludźmierska. To na ich skrzyżowaniu stoi kościół i brązowy pomnik Krzyża Nowohuckiego, autorstwa prof. Stefana Dousy. Jego kopia od 29 grudnia 2024 r. znajduje się też w katedrze na Wawelu. Jest symbolem Roku Jubileuszowego 2025 w Archidiecezji Krakowskiej.
A to wszystko dzięki nim – kobietom i mężczyznom z krwi i kości. Kruchym i prostym, ale o wielkich sercach i wielkiej odwadze. Obrońcom Krzyża.
65 lat temu przechodziłam koło krzyża, niedaleko, około godziny ósmej rano i zatrzymałam się, bo widziałam, że coś koło krzyża robią. Podeszłam więc do tego krzyża i zobaczyłam przerażona, że go wykopują. Krzyż się już chyli. Samochód jest przygotowany na to, żeby go odwieźć, więc co tu robić? Podbiegłam pod blok do sąsiadki na trzecie piętro. Krzyczałam, że wykopują krzyż. Ona zbiegła też na dół I pobiegła do sklepu, bo tu sklep był, a zawsze w sklepie było więcej ludzi.
Wpadła do tego sklepu i mówi, że krzyż wykopują, więc wyleciało dużo ludzi, ile tam było, do tego krzyża. Zaczęli rzucać bryłami, kamieniami do tych mężczyzn, żeby oni się odsunęli, żeby ten krzyż został. No nie mieli wyjścia, jednak musieli odejść. Gdy odeszli, nasi się przybliżyli, porównali go, bo już chylił się na dół i oklepali ładnie. Zaczęły się śpiewy oraz różaniec. Zaczęli się modlić, żeby jakoś to wszystko ułożyć. Po chwili przyjechali właśnie z gazem i z pałkami. Zaczęli to rozganiać. Ludzie się bronili, jak mogli: jeden w tę stronę, drugi w tę stronę, żeby się rozejść, ale to trudno było rozrzucić.
Dosyć długo się to tak ciągło. Ludzie przyjeżdżali. Coraz więcej. Nawet z Krakowa mieli przyjechać, ale nie dali pociągu. Autobusy też nie jechały. Tutejsi ludzie właśnie tak bronili tego krzyża.
Długo to się ciągło. Klatki były otwarte, więc tam ludzie uciekali. Bronili się, jak mogli. No tak to wszystko wyglądało bardzo smutno, ale jak mogli, tak bronili.
Rano, jak się wstało, to ławki były poprzewracane na ulicach, patyki rozmaite… Chociaż okna były pozamykane, gaz szedł. To trudno było wytrzymać, no i tak cierpieliśmy jakiś czas, bo to naprawdę się to ciągło.
***
Najpierw to była taka kaplica, tam jak siostry prowadziły ochronkę i właśnie jak się zaczęła już huta, tę kaplicę zrobili kościołem (przyp. red. w Bieńczycach). Później na polu zbudowali taki ołtarz, żeby odprawiać Mszę Świętą. Były tam śluby, pogrzeby, Pierwsza Komunia Święta dzieci.
Człowiek tak człowiek pragnął, żeby z Bogiem. „Bez Boga, ani do proga” – zawsze powtarzam dzieciom. „Ani do proga…”. Ale ja już widzę, że to nie jest to, co było w domu. My wszyscy wieczorem klękaliśmy z ojcem do pacierza. Dziesiątek różańca się mówiło codziennie, Anioł Pański za zmarłych, a teraz pewnie, że chodzą do kościoła, ale nie jest już to co było.
***
Ja byłam pierwsza, bo jakbym była nie zauważyła, to już przygotowany był ten samochód. Pan Bóg jakoś mnie natknął… Ja mówię, Duch Święty dużo człowiekiem kieruje. Ja się co dzień do Ducha Świętego modlę.
Pan Bóg mnie tak natchnął, mój Boże, że akurat żem szła, bo wywieźliby, no i koniec. Ludzie chętnie przylecieli, żeby bronić, no i obronili ten krzyż. Pan wszystkim kieruje, ale człowiek musi odczytać to.
Krzyż Nowohucki wpisał się na stałe w historię mojej rodziny. W czasie jednej z kolejnych ucieczek spod krzyża ojcu przestrzelono obie nogi. Gdy ojciec leżał na chodniku w kałuży krwi, podbiegł mężczyzna, krzycząc: „Mam tu auto… Dawajcie go!” i, narażając swoje własne życie, zawiózł go do szpitala. Pojechał z nimi również mój mąż. Po dwóch tygodniach ojciec z nogami w gipsie powrócił do domu.
Gdy wydawało się, że nasze życie powoli wróci do normy, w pracy zjawiło się dwóch panów. Kazali spakować mi swoje rzeczy, bo jadę do prokuratury. Tam na korytarzu była już moja mama. Zabrano nas na przesłuchanie, a właściwie to odczytano nam zarzuty, kazano podpisać mówiąc, że jesteśmy aresztowane i zaraz odwiozą nas do więzienia na Montelupich.
Podczas transportu mama dostała ataku serca. Na pogotowiu lekarz stwierdził zawał i odesłał nas na ostry dyżur do szpitala na Kopernika. Tu przyjęła nas młoda lekarka, która potwierdziła diagnozę, mówiąc, że konieczna jest natychmiastowe leczenie szpitalne, ale ona nie ma na tyle personelu żeby pilnować przestępców. Wypisała skierowanie na oddział zamknięty do Kobierzyna. Na tym oddziale mama przebywała przez trzy tygodnie z ludźmi z najcięższymi przypadkami chorób psychicznych.
Po pozostawieniu mamy na tym oddziale przeniesiono mnie do więzienia na Montelupich. Następne więzienie, w którym przebywałam było na ulicy Siemiradzkiego. Tu był koszmar. Cela dwa na dwa metry, krok od progu podwyższany drewniany podest, dwa sienniki, na nich mały jasiek wypełniony sianem i koc do przykrycia, w górze małe okienko z kratami i wysoki półmetrowy mur. Przy okienkach drewniane wiadro – sanitariat.
Stąd przewieziono mnie do więzienia dla kobiet na ul. Czarneckiego na Podgórzu. Przebywałam w dziesięcioosobowej celi. W niej obchodziłam pierwszą rocznicę ślubu i z niej wyszłam na wolność.
Później były cztery rozprawy sądowe. Po trzech rozprawach zmieniono skład sędziowski. Na czwartej nowy sędzia oznajmił, że zmieniono nam kwalifikację czynu i będziemy sądzone za chuligaństwo i obrazę władzy. Sędzia odczytał nam wyroki – 7 miesięcy więzienia dla mnie i 4 miesiące dla mamy. Oba wyroki w zawieszeniu na 5 lat. Po roku, na tej piątek dla nas rozprawie, Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy oba wyroki.
Wobec ojca umorzono postępowanie, częściowo na skutek prośby dyrekcji Kombinatu, że ojciec jako bardzo dobry specjalista i fachowiec jest niezbędny w pracy. Był nadmistrzem pieców martenowskich. Miał nienormowany czas pracy i odpowiadał za wszystkie przeprowadzane wylewy.
Mąż uniknął więzienia po dostarczeniu do prokuratury zaświadczenia od lekarza, że przebywał z ojcem w szpitalu całą dobę, oddając również krew.
Te koszmarne miesiące przeżyliśmy tylko dzięki Opatrzności Bożej.
Dziękuję Panie Jezu, że pomagałeś mnie, moim bliskim i wszystkim pokrzywdzonym obrońcom krzyża w dźwiganiu ciężaru, jaki spadł na nasze ramiona, że pomogłeś nam powstać i zwyciężyć, a owocem naszego zwycięstwa jest ten kościół, w którym każdego dnia czcimy i uwielbiamy Twoje Najświętsze Serce, Panie.